Dziedzictwo (wyd. 2) - Kazimierz Wybranowski (Roman Dmowski)

Książki Domu Wydawniczego "Ostoja" » Varia

Cena:34.00

rok wydania 2020
format A5
str. 328
Wydawca: Dom Wydawniczy ''Ostoja''
ISBN 978-83-65102-20-1

Jest to drugie wydanie tej książki Domu Wydawniczego "Ostoja". W stosunku do poprzedniego zwiększono wielkość czcionki.

 

 

Wprowadzenie
Nasze wspólne Dziedzictwo

Roman Dmowski jako powieściopisarz? Z całą pewnością wielu Czytelników Dziedzictwa, a szczególnie ci, którzy znają Pana Romana raczej z literatury politycznej, tudzież ideowo–politycznej, po przeczytaniu tej arcyciekawej powieści zadadzą sobie to pytanie nie jeden raz. Jednak odpowiedź jest tylko jedna. Tak, to Roman Dmowski jest autorem Dziedzictwa.

Dla przekazania swojego spojrzenia na zagrożenia płynące ze strony tajnej, ukrytej w swoim działaniu mafii politycznej zwanej ogólnie masonerią, wybrał akurat taką formę przekazu. Jak się później okazało decyzja ta była strzałem w dziesiątkę. To właśnie forma powieści nadała całemu ładunkowi ideowemu, które Dmowski zamierzał przekazać Czytelnikom, tej niezwykłej atrakcyjności i dużej poczytności.

Ciekawa była przedwojenna historia Dziedzictwa. Był to początek lat trzydziestych ubiegłego stulecia. Otóż Pan Roman miał zwyczaj przed wydaniem danego dzieła, drukować jego fragmenty na łamach narodowej prasy. Jeszcze przed odzyskaniem niepodległości był to „Przegląd Wszechpolski”, a zaraz po jej odzyskaniu zwykle „Gazeta Warszawska”. Tak też się stało z fragmentami prezentowanej przez „Bibliotekę Wszechpolaka” powieści. Dla niepoznaki Dmowski przyjął pseudonim — Kazimierz Wybranowski. Pseudonim zaczerpnął od nazwy folwarku Wólka Wybranowska, dzierżawionego w przeszłości przez Jego dziadka. Krytycy literaccy bardzo szybko poznali się na dobrym kunszcie warsztatowym Autora, bowiem powieść została napisana zgodnie z wszelkimi zasadami i regułami tego gatunku literackiego. Nikt nie podejrzewał, iż za wspomnianym pseudonimem krył się sam Roman Dmowski. Jak wspominają najbliżsi przyjaciele Dmowskiego, praca nad pisaniem Dziedzictwa, sprawiała Mu radość i była świetną rozrywką. W gronie przyjaciół Pan Roman wspominał — Zobaczycie, że ja kiedyś napiszę powieść! Jednak wszyscy, którzy Go słuchali brali te słowa jako żart. Jak się później okazało Pan Roman nie żartował.

Powróćmy jednak do wspomnianej zawartości ideowej Dziedzictwa. Dmowski zaprezentował w powieści kilka ważnych i istotnych wątków, które bezpośrednio wiążą się z sytuacją i położeniem Narodu Polskiego. Odbiciem tego złożonego położenia jest walka młodego głównego bohatera, Zbigniewa Twardowskiego z podstępnym mecenasem Culmerem, który w powieści reprezentuje interesy międzynarodowego żydostwa i masonerii. Młody Twardowski stara się rozwikłać zagadkę śmierci swego stryja, za którą odpowiedzialność ponosi Culmer. Rozpoczyna się rywalizacja i walka dwóch indywidualności reprezentujących dwa odmienne systemy wartości, które Autor powieści szczegółowo naświetla. Twardowski to postać utożsamiająca pragnienia Narodu Polskiego, to postać mówiąca językiem Polskiego Obozu Narodowego, z kolei Culmer, to przebiegły i skorumpowany adwokat, to osoba dla której osiągnięcie zamierzonych celów usprawiedliwia naruszanie wszelkich granic. Culmer nie cofnie się przed niczym, nawet przed zbrodnią. Reprezentuje cele żydowskie, w końcu kieruje on organizacją masońską, która swoją obecność zaznacza w wielu istotnych i ważnych instytucjach państwowych i naukowych.

Dmowski doskonale wiedział co czym pisze. W wielu miejscach swojej publicystyki podkreślał i wspominał, jak to tajne grupy masońskie wspólnie z przedstawicielami międzynarodowego żydostwa ulokowane wśród europejskich dyplomatów, skutecznie zwalczały postulaty i pragnienia Polski i Polaków po zakończeniu I wojny światowej. Rozmowy pokojowe prowadzone w 1918 roku, jak również same prace tuż przed podpisaniem Traktatu Wersalskiego, dały Dmowskiemu obraz niebezpiecznej siły i ogromnych możliwości organizacji masońskich opartych na wpływach żydowskich. Zapewne wówczas zdał sobie ostatecznie sprawę z tego, iż te ośrodki decyzyjne przysporzą Polsce jeszcze nie jednego kłopotu, będą Polskę na arenie międzynarodowej zwalczać, ośmieszać i poniżać. Ta sytuacja utrzymuje się w zasadzie do dzisiaj.

Przygotowując kolejne wydanie powieści Dmowskiego, redakcja „Wszechpolaka” wspólnie z Domem Wydawniczym „Ostoja”, kierowała się ogromnym zapotrzebowaniem jakie dostrzegliśmy na rynku księgarskim na tego typu literaturę. Jesteśmy przekonani, że Dziedzictwo o wiele bardziej przybliży Czytelnikom zagrożenia związane z masonerią, niż niejedna broszura, której autorzy starali się opisać to, czym jest ta przebiegła mafia polityczna. Dmowski zarówno formą, jak i treścią trafił w sedno. Bez wątpienia każdy z Czytelników Dziedzictwa, będzie do tej powieści wracać nie jeden raz. Potwierdzi to każdy z dotychczasowych Czytelników powieści Dmowskiego.

Kolejne krajowe wydanie Dziedzictwa, które oddajemy w Państwa w ręce opracowaliśmy na kanwie wydania londyńskiego z 1942 roku, którego redakcją zajął się niezłomny ksiądz Stanisław Bełch. Pozwoliliśmy sobie na niewielką tylko korektę tekstu, pozostawiając raczej oryginalną pisownię powieści. Kończąc, chciałbym zaznaczyć, że pamiętamy także o pierwszej powieści Romana Dmowskiego, zatytułowanej, W połowie drogi, którą wydał jeszcze przed ukazaniem się Dziedzictwa. Jestem przekonany, że także tamta, nieco zapomniana powieść ujrzy światło dzienne w ramach „Biblioteki Wszechpolaka”.

Tymczasem serdecznie zapraszam do lektury Dziedzictwa.

Maciej Twaróg
Redaktor Naczelny „Wszechpolaka”
Kraków, 27.11.2002 r.

Rozdział I

Na stacji, położonej obok powiatowego miasta ruszało się kilku ludzi ze służby kolejowej w oczekiwaniu Północnego Expresu, który w drodze od granicy do Warszawy zatrzymywał się tu dla nabrania wody. Niebo było pochmurne, szare, ostry wiatr wschodni podrywał garstki śniegu, leżącego w bruzdach zmarzniętej ziemi.

Jedyną nie należącą do służby osobą był przechadzający się po peronie mężczyzna atletycznej budowy, barczysty, gruby w karku, z szeroką, kanciastą twarzą, z małymi, głęboko osadzonymi oczyma, które tej twarzy nadawały prawie dziki wyraz. Ubrany w przyzwoity paltot z futrzanym kołnierzem i w futrzaną czapkę, mógł wyglądać na świeżo wzbogaconego chama, gdyby nie powściągliwość w ruchach i skromność w wyrazie twarzy, świadcząca o tresurze.

Rozległ się gwizd lokomotywy i pociąg zwolnionym pędem zajechał na stację.

Z paryskiego wagonu lekko wyskoczył wysoki, smukły mężczyzna w wykwintnie skrojonym miejskim futrze, w miękkim, grubym kapeluszu, i zaczął się rozglądać po stacji. Z młodzieńczymi jego ruchami stanowiła kontrast twarz blada, zmęczona i oczy badawcze, przenikliwe a zarazem jakieś niezwykle stare. Przyglądająca mu się służba stacyjna zawyrokowała, że jest cudzoziemcem.

Oczekujący na peronie atleta szybko podszedł ku niemu, zdjął czapkę, wyprostował się i rzekł:

— Grzegorz, służący z Turowa.

Mamy, zdaje się, jechać prosto do kościoła? — zapytał przybysz po polsku, z niedostrzegalnym prawie akcentem cudzoziemskim, a jednocześnie wbił badawcze oczy w służącego, który musiał uderzyć go swym typem niezwykłym.

— Tak jest, proszę pana — odrzekł Grzegorz i, wziąwszy z rąk konduktora dwie walizki, poprowadził gościa przez budynek stacyjny na drugą stronę.

Przy okazałej limuzynie stał szofer, chłop rosły, fizycznie dobrze rozwinięty, aczkolwiek znacznie lżejszej wagi od służącego.

— Szofer Marek — przedstawił Grzegorz i zabrał się do lokowania waliz we wnętrzu automobilu tak, żeby nie przeszkadzały podróżnemu. Ten mierzył okiem to służącego, to szofera; nie mogło też ujść jego uwagi, że obaj oni, acz ukradkiem, bacznie mu się przyglądają.

Grzegorz zaprosił go, żeby zajął miejsce, okrył mu szczelnie nogi baranicą, proponował nawet wdzianie dachy, która w zamkniętym automobilu nie była potrzebna.

— Wiatr jest mroźny — mówił — a mamy przed sobą przeszło półtorej godziny drogi.

Podróżny przez chwilę patrzył w okna na roztaczającą się po obu stronach jednostajną, szarą równinę, po czym zapadł w zadumę.

Jechał na pogrzeb człowieka, którego był synowcem, wychowańcem i spadkobiercą. Jechał prosto z Paryża, gdzie stale mieszkał. Ze względu na spadek będzie musiał jakiś czas pozostać w Polsce, której prawie nie znał, bo od trzynastego roku życia wychowywał się, a potem pracował za granicą. Planów żadnych tymczasem nie robił — musiał przede wszystkim zorientować się w swym nowym położeniu. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że w życiu jego zachodzi przewrót — jak wielki, tego jeszcze nie mógł przewidzieć.

Stryja swego widywał rzadko i znał mało; spodziewał się teraz więcej o nim dowiedzieć. Postanowił dokładnie notować sobie wszystko, co by mogło mu rzucić jakiekolwiek światło na tę postać, pod wielu względami dotychczas dla niego niezrozumiałą. Na wstępie zwrócili jego uwagę ci oto dwaj ludzie, których wygląd świadczył, że stryj jego lubił sobie dobierać do służby atletów. Czy to było tylko upodobanie?...

Obudził się z zamyślenia, gdy szofer zaświecił latarnie. Zapadała wczesna noc zimowa, noc czarna, bezgwiezdna. Przed oczyma przesuwały się tylko silnie oświetlone pnie drzew przydrożnych. Spojrzał na zegarek, minęła już godzina jazdy. Za pół godziny pogrzeb. Znajdzie się wśród nowych, nieznanych ludzi, wobec których będzie jedynym przedstawicielem zmarłego. Prawdopodobnie będą tam sąsiedzi i niezawodnie liczni znajomi, ze stolicy; stryj musiał być człowiekiem ustosunkowanym. Nie znał miejscowych zwyczajów i nie bardzo wiedział, jak się trzeba zachować. Na szczęście będzie tam adwokat stryja Osiecki, który zajął się pogrzebem i w obszernym telegramie do Paryża zawiadomił go, jak ma na pogrzeb zdążyć. Ten mu udzieli wszelkich potrzebnych wskazówek.

Szofer dał parokrotny przeciągły sygnał. Wreszcie po dłuższej chwili automobil stanął. Grzegorz szybko wyskoczył i, otwarłszy drzwiczki, pomógł przybyszowi wysiąść.

Panowały ciemności nieprzeniknione. Tylko o jakie dwadzieścia kroków widać było rozwarte drzwi kościelne, z których płynęła smuga słabego światła aż do automobilu. W tym świetle stał tuż przed nim ubrany w grube futro mężczyzna średniego wzrostu, dość otyły, z krótko przystrzyżonymi, jasnymi wąsami, z twarzą przeciętnie inteligentną, na której wyrażał się zastosowany do chwili urzędowy smutek i powaga. Wyciągnął rękę do przybysza ze słowami:

— Jestem Osiecki. Czekaliśmy tylko na pana. Chodźmy do kościoła.

Po kilku słowach formalnego podziękowania adwokatowi za zajęcie się pogrzebem przybysz ruszył z nim ku wejściu do kościoła przez szpaler chłopów i bab, zgromadzonych na cmentarzu kościelnym.

Weszli, a za nimi cisnął się lud z cmentarza.

Na środku małego kościółka wiejskiego stał niewysoki katafalk, ubrany w zieleń świerkową, wśród której parę dziesiątków świec się jarzyło. Na katafalku spoczywała wielka, czarna trumna z krzyżem i obramowaniami z białej blachy, skromna trumna drewniana.

Przybysz przykląkł przed trumną, po czym stanął i zaczął rozglądać się wokoło. Obok niego stał adwokat a za nim jakiś mały, szczupły człowieczek; siwy, z krótko przystrzyżoną bródką, w okularach, z wychudłą, zmęczoną twarzą. Dalej paru ludzi, wyglądających na oficjalistów i służbę. Poza tym z półtorej setki chłopów, przywiedzionych prawdopodobnie ciekawością.

— Więc to tak wygląda pogrzeb stryja — myślał przybyły z Paryża synowiec. — Dlaczego taki ubogi i czyż nie ma na świecie ludzi, którzy by mu chcieli towarzyszyć do grobu?... — Nie mógł na żaden sposób zrozumieć, co to wszystko znaczy?

Ukazał się ksiądz w czarnej kapie z organistą u boku i rozpoczął odśpiewywanie egzekwii.

Oczy garści ludu, zgromadzonego w kościele, spoczywały na przybyszu; nie było w nich ani smutku, ani współczucia, ani nawet przejęcia się obrzędem; było tylko zwyczajne, ordynarne zaciekawienie wobec zagranicznego dziwoląga, który na tym tle był istotnie niezwykłym zjawiskiem.

On sam w owej chwili przywoływał sobie w pamięci postać zmarłego stryja, człowieka zamożnego, wykwintnego, zachowującego się wszędzie na świecie, jak u siebie, i zestawiał swe wspomnienia z tym, co widział teraz przed sobą. Jakiż kontrast! Jakie to bezdennie smutne!...

Stał, górując nad otoczeniem dużą głową, na której lśniły ciemne, gładko w tył zaczesane włosy, z wysokim i szerokim czołem, przeciętym dwiema prostopadłymi bruzdami, z dużym, prostym nosem, z suchą, starannie wygoloną twarzą. Spod mocnych, prostych brwi patrzył szarymi, głęboko osadzonymi oczyma na to, co go otaczało. Oczy te były zimne, obojętne, jakby trzymały w odległości ludzi, choć nie odpędzały ich, ale raczej przykuwały do miejsca...

Adwokat Osiecki, który co chwila rzucał nań ukradkiem spojrzenia, mówił sobie, że takie oczy i takie cienkie zaciśnięte usta powinien mieć sędzia, ażeby sprawiać wrażenie nieubłaganej, nie kierującej się żadnym uczuciem sprawiedliwości i logiki.

Ksiądz skończył egzekwie, zaczęto odstawiać świece i świerczynę. Grzegorz i trzej inni ludzie, widocznie ze służby, wzięli trumnę na barki i ponieśli ją za księdzem.

Przed kościołem czekało sześciu ludzi z pochodniami, przy których słabym świetle pochód ruszył w drogę. Ta garstka, przedzierająca się z trumną przez ciemności nocne, sprawiała jakieś niesamowite wrażenie: wyglądało to tak, jakby grzebano kogoś ukradkiem, z dala od oczu ciekawego świata.

Kościół stał na krańcu wsi, a blisko niego, tuż za wsią, leżał mały cmentarzyk. Na cmentarzu czekał dół, wyrąbany w zmarzłej ziemi. Ustawiono nad nim trumnę, a ksiądz cichym, jakby zdławionym głosem dośpiewywał rozdzierające melodie obrzędu pogrzebowego.

Trumnę opuszczono w dół i rozległ się głuchy łoskot spadających na nią grud ziemi.

Jedyny przedstawiciel rodziny zmarłego stał nad dołem z pozornym spokojem, ale z poczuciem, że się dzieje coś sprzecznego z normalnym porządkiem rzeczy, coś niezrozumiałego, niewytłumaczonego. Naprzeciw niego stał Grzegorz. Oczy atlety, patrzące nieruchomo w przestrzeń, miały jakiś straszny, morderczy wyraz. Gdy trumnę opuszczono w dół, oczy te za nią podążyły; jednej chwili dzika twarz zmiękła, a spod powiek popłynęły grube łzy, w których zamigotał blask pochodni. Obserwujący Grzegorza synowiec zmarłego poczuł w tej chwili dla niego wdzięczność; te łzy były jedynym uświetnieniem przygnębiającego obrzędu. Ale zachowanie się służącego nad grobem zaniepokoiło go i zwiększało zagadkę tego pogrzebu.

Mowy pogrzebowej nie było. Przy świetle dogasających pochodni organista zdjął z księdza kapę i ściągnął komżę, gdy Osiecki podszedł do niego z synowcem zmarłego i przedstawił:

— Pan Zbigniew Twardowski, nowy dziedzic Turowa. Ksiądz Rybarzewski, proboszcz tutejszy i przyjaciel śp. stryja pańskiego.

Uścisnęli sobie dłonie. Ksiądz ciekawie się przypatrywał niezwykłemu wyglądem człowiekowi, który mu ceremonialnie dziękował za smutny obrzęd. Podszedł mały człowieczek z siwą bródką. Adwokat przedstawił go Twardowskiemu jako doktora Zemłę, który leczył zmarłego.

— Ja tylko byłem pod ręką — prostował doktor — i służyłem w razie potrzeby. Śp. stryj pański leczył się u największych powag europejskich. Niestety, na jego serce nie było rady. Chwała Bogu, śmierć miał lekką.

— Tak, śmierć miał lekką — rzekł ksiądz, kładąc nacisk na pierwszy wyraz zdania. Miał jakby coś dalej mówić, ale nagle urwał.

Twardowski bystro nań spojrzał i wzrok długo na nim zatrzymał. Ksiądz pod tym wzrokiem uczuł widocznie potrzebę powiedzenia czegoś, ale dorzucił tylko:

— Ma już spokój...

Synowiec zmarłego obserwował dalej księdza. Był to człowiek lat pięćdziesięciu, silnej budowy, prosty w zachowaniu się, z twarzą dość grubą, ale sympatyczną: w dużych, jasnych jego oczach widać było pewną głębię i myśli i uczucia.

Ksiądz nagle przybrał swobodny wyraz twarzy i zaproponował wszystkim trzem, by wstąpili na plebanię rozgrzać się szklanką herbaty.

Adwokat pośpieszył z odpowiedzią:

— Jak panowie wiedzą, pan Twardowski przyjechał na pogrzeb prosto z Paryża, jest niezawodnie zmęczony. Ja zaś jeszcze dziś chciałbym pomówić z nim o interesach i odjechać na noc do Warszawy, gdzie od wczesnego rana mam zajęcia.

Zostawili księdza z doktorem, sami zaś wsiedli do limuzyny, czekającej przed cmentarzem. Grzegorz zajął swe miejsce przy szoferze.

Jechali w milczeniu. Twardowskiemu brzmiały jeszcze w uszach słowa księdza, w których także tkwiła zagadka, i stał mu przed oczyma ten dziwny w swym ubóstwie, rozpaczliwy w smutku pogrzeb, pogrzeb jakby skazańca. Ksiądz, adwokat, doktor, trochę służby i garstka ciekawego ludu...

Osiecki, jakby odgadując jego myśli, przerwał milczenie.

— Pogrzeb odbył się ściśle według rozkazu zmarłego: zwyczajny dół w ziemi na parafialnym cmentarzu, prosta drewniana trumna, jeden ksiądz, proboszcz miejscowy, żadnych mów; żadnych zaproszeń czy zawiadomień, żadnych nekrologów, ani nawet najmniejszych wzmianek w gazetach. Jakby chciał opuścić ten świat niepostrzeżenie, nie zwracając niczyjej uwagi.

Twardowski nie odpowiedział. Szukał, jaka myśl podyktowała tę wolę... Szukał na próżno.

Szofer skręcił w wąską drogę, wysadzoną drzewami, i dał przeciągły sygnał. W świetle latarni ukazał się wysoki trzymetrowy mur z czerwonej cegły. Kiedy samochód podjeżdżał, jakieś ręce rozwierały ciężkie, z grubego drzewa, mocno okute żelazem wrota, które za samochodem wnet się zatrzasnęły.

— Dziwny rygor — rzekł do siebie Twardowski.

Zatoczywszy wielkie półkole, stanęli przed domem. Lampa elektryczna, oświetlająca z góry wejście, ukazywała wysmukłe kolumny z szarego piaskowca, tworzące zgrabny portyk.

Z otwartych drzwi wybiegł służący, który pomógł im wysiąść i, wprowadziwszy do obszernego przedpokoju, zdjął z nich futra. Grzegorz znikł niepostrzeżenie.

Wnet otwarły się drzwi do wielkiego, dobrze oświetlonego holu — dom był widocznie zbudowany po angielsku — ze schodami, prowadzącymi na górę. W ogromnym kominku paliły się z trzaskiem całe szczapy sosnowe.

Na środku stał ubrany w czarny surdut Grzegorz, trzymając w ręku tacę z bochenkiem chleba i solniczką. Skłonił się nisko w milczeniu i podał tacę Twardowskiemu, starym zwyczajem witając nowego pana chlebem i solą.

Twardowski podziękował. Kiedy stawiał tacę na stole wzrok jego padł na stojącego przy drzwiach dużego psa, rasowego wilka, który się lekko najeżył, warcząc z cicha. Lubił widocznie psy i znał się na nich, bo stał wpatrzony w piękne zwierzę.

— Jak się nazywa — zapytał Grzegorza.

— Piorun.

— Piorun! — powtórzył głośno Twardowski.

Pies ruszył z miejsca powoli, nieśmiało. Zbliżył się do niego, węsząc ostrożnie. Naraz zaskomlał radośnie, stanął na tylnych łapach, przednie oparł o piersi Twardowskiego i wyciągnął mordę ku jego twarzy. Gdy nowy pan zaczął go głaskać, przytulił głowę do jego piersi.

Grzegorz stał osłupiały, z otwartymi ustami.

— Nie rozumiem, proszę jaśnie pana, co się stało. Ten pies nie da do siebie dostąpić nikomu obcemu. Chyba mądry, zrozumiał, że to teraz jego pan.

Twardowski dalej głaskał psa.

— Tyś wcale nie taki mądry, jak Grzegorz myśli — śmiejąc się, mówił do zwierzęcia — tylko ty masz nos. Zwęszyłeś swego, prawda?...

Grzegorz kręcił głową, widocznie mówił sobie, że nowy dziedzic ma jakiś tajemniczy sposób zaprzyjaźniania się z psami. Patrzył na Twardowskiego z podziwem i trochę z obawą.

Osiecki, który się przyglądał tej scenie z boku, zauważył sceptycznie:

— Nie musi to być taki zły pies, jak Grzegorz mówi.

— Niech pan podejdzie — rzekł Twardowski.

Adwokat powoli się zbliżył. Pies nagle najeżył się, warknął groźnie i wystawił nań otwartą paszczę, w białe kły uzbrojoną. Adwokat się cofnął, a pies warknął drugi raz mocniej i chciał się rzucić za nim, gdy Twardowski krzyknął ostro:

— Piorun!

Pies natychmiast złagodniał i przypadł mu do nóg pokornie, tylko jeszcze warczał z cicha przez chwilę, zanim się całkowicie uspokoił.

— Dobry pies — rzekł Twardowski. — On jest już mój. Nachylił się nad Piorunem, głaszcząc go po karku.

Grzegorz patrzył nań z coraz większym podziwem, adwokat zaś miał minę zmieszaną wobec niezrozumiałego zjawiska.

— Pański stryj — rzekł — był dziwny człowiek, ale pan jest jeszcze dziwniejszy.

Twardowski uśmiechnął się, rozumiejąc, że rozsądny prawnik ma go trochę za wariata. — No, panie mecenasie — rzekł — tu, przy tym kominku będzie nam dobrze. Usiądźmy i pomówmy, zanim nam jeść dadzą.

— Obiad może być za godzinę — poinformował Grzegorz.

— Chciałbym wyjechać za półtorej godziny — rzekł Osiecki. — Czy mógłby mi pan dać samochód do Warszawy?

To pytanie zorientowało Twardowskiego, że on tu jest gospodarzem i że to jego samochód.

Zwrócił się do Grzegorza:

— Powiedz szoferowi, żeby czekał przed domem za półtorej godziny, i pośpieszcie się z obiadem. A przedtem przynieś nam tu wermutu.

— Słucham jaśnie pana.

Osiecki stwierdził, że dziwak z Paryża bez wahań wchodzi w rolę pana domu na wsi polskiej.

Usiedli w głębokich fotelach, wyciągając nogi ku kominkowi. Piorun ułożył się u stóp nowego pana. Już nie warczał na mecenasa, tylko spojrzeniem go zapewniał, że lepiej się nie zbliżać.

W domu panowała cisza, którą zakłócał tylko trzask palącego się na kominku drzewa.

Rozdział II

— Jak panu telegrafowałem — mówił adwokat — stryj zostawił cały majątek panu.

— Jest niezawodnie testament?

— Nie, nie ma. Wiedział, kiedy umrze, i na krótko przed śmiercią wszystko zostało na pana przepisane. Oszczędza to panu kłopotów spadkobrania. Miałem też wrażenie, iż chciał, ażeby pan wszedł w posiadanie majątku bez rozgłosu.

— Dlaczego?

— Nie wiem. Wszystkie papiery znajdują się w mej kancelarii w Warszawie i są do pańskiego rozporządzenia. Spodziewam się wkrótce pana widzieć u siebie.

— W tych dniach — rzekł Twardowski — wybieram się do Warszawy.

— Majątek pański — mówił dalej Osiecki — składa się z następujących pozycji: przede wszystkim Turów. Jest to posiadłość niewielka — dwadzieścia parę włók — ale ślicznie zagospodarowana; jak pan widzi, dom jest piękny; zbudowano go przed dwudziestu laty. Odległość od Warszawy automobilem niecałe dwie godziny. Następnie, dom w Warszawie, a w nim wygodnie i ładnie urządzone mieszkanie. Stryj pański mówił mi, że pan je zna, gdyż leżał pan tam ranny w czasie najazdu bolszewickiego. Wreszcie główny majątek stanowią kapitały, ulokowane wszystkie w bankach francuskich i angielskich. W przeliczeniu na naszą walutę wynoszą one około sześciu milionów złotych. Wszystko to dziś złożone na pańskie imię.

— Nie sądziłem, że to taka duża suma — wtrącił spadkobierca tonem prawie obojętnym.

— Stryj pański był pierwszorzędnym finansistą. Zlikwidowawszy przed siedemnastu laty swe interesy, polokował kapitały tak, że podczas wielkiej wojny nic nie stracił; a choć żył na wysoką stopę, to jednak wydawał tylko część dochodu i majątek rósł z procentów. Jest pan więc człowiekiem zamożnym, z majątkiem, którego administracja nie zabierze panu wiele czasu.

— Tak — rzekł sucho Twardowski. — Czy stryj nie zostawił dla mnie żadnych poleceń?

— Tylko to — odrzekł adwokat, wyciągając z kieszeni i podając mu niewielką kopertę, zapieczętowaną czerwonym lakiem.

Twardowski przeczytał swe imię i nazwisko, wypisane ręką zmarłego stryja, obejrzał pieczęć z rodzinnym herbem i otworzył kopertę.

W środku była tylko pożółkła kartka papieru z wypisaną na maszynie wskazówką, jak otwierać kasę ogniotrwałą. Nic więcej.

— Może w kasie jest jakie pismo dla mnie? — zapytał.

— Na pewno nie ma. Przed śmiercią stryj pański pokazał mi jej zawartość: podręczna gotówka, trochę kosztowności, wreszcie klucze od szaf i szuflad.

Z wyrazem zawodu na twarzy Twardowski zamilkł na chwilę, po czym przeszedł na inny przedmiot.

— Stryj mój miał niezawodnie duże stosunki w kraju?

— Niegdyś tak. Jeszcze niespełna dwadzieścia lat temu pan Alfred Twardowski był w Warszawie znaną i popularną osobistością. Od chwili wszakże zlikwidowania swych interesów zerwał wszelkie stosunki; nigdzie nie bywał, nikogo nie przyjmował. Proboszcz, doktor i ja byliśmy jedynymi ludźmi, których widywał u siebie.

— Czy wie pan, dlaczego?

— Nie wiem.

— Kiedy pan został jego adwokatem?

— W roku 1911.

— Przedtem go pan znał?

— Nie, ale wiele o nim słyszałem. Miał reputację człowieka mądrego, przedsiębiorczego, a jednocześnie bardzo honorowego. Mówiono o nim tylko dobrze. Widocznie atoli zrobił sobie potężnych wrogów, gdyż w krótkim czasie stanowisko jego się popsuło. Jako jego adwokat mogłem stwierdzić, że nie było do tego żadnych podstaw. Wątpię, aby w świecie przemysłu i finansów można było znaleźć bardziej prawego człowieka.

— Cóż mu zarzucano?

— Do mnie nic określonego nie dochodziło. Wiedziałem tylko, że otacza go jakaś atmosfera niechęci. Może to właśnie wpłynęło na wycofanie się jego z interesów. Zresztą miał dosyć pieniędzy, a że był nieżonaty i bezdzietny, nie miał bodźca do robienia ich więcej.

Twardowski posępnie się zamyślił. Rozmowa z adwokatem utwierdziła go w przekonaniu, że w przeszłości stryja tkwiła jakaś wielka zagadka, ale mu nie dała klucza do jej rozwiązania. Ta zagadka już go zaczęła dręczyć; w ostatnich latach bardzo zbliżył się ze stryjem — tyle mu zawdzięczał. Z tą zagadką wreszcie mogło się wiązać pochodzenie majątku, który obecnie dziedziczył. Majątek to był nadspodziewanie wielki. Twardowski widział w swym życiu bogaczów, posiadających fortuny, wobec których jego kilka milionów były drobiazgiem. Ale te fortuny były uwięzione w rozmaitych przedsięwzięciach i nakładały na ich właścicieli zobowiązania, które czyniły ich niewolnikami posiadanego bogactwa. Tymczasem on, człowiek o skromnych potrzebach materialnych, wolny, bez żadnych obowiązków względem kogokolwiek, dostał znaczne pieniądze, z którymi może robić, co mu się podoba. Uważał więc siebie za bogatszego od tamtych. Jego pieniądze mogą się stać wielką siłą, o ile użyje ich umiejętnie. To może być bardzo ciekawe...

Nowa myśl przemknęła mu przez głowę.

— Czy ktokolwiek poza panem wie, jaki majątek stryj pozostawił? — zapytał adwokata.

— Na pewno nikt. Wiedzieć będą, ma się rozumieć, o Turowie i o domu w Warszawie. Kapitały wszakże mógł wszystkie stracić, jak wielu innych podczas wojny.

— Więc i dalej nikt nie będzie wiedział i nie będzie się ich domyślał, dobrze?

Adwokat, nieco zdziwiony, kiwnął głową na znak, że rozumie.

Wszedł Grzegorz, wnosząc na tacy wermut i wódkę z zakąskami. Osiecki napił się wódki i zabrał się do zakąsek, Twardowski poprzestał na kieliszku wermutu.

— Długo pan zabawi w Polsce? — zapytał adwokat.

— Nie robiłem jeszcze żadnych planów. Dziś myślę, że nie wrócę do Paryża, dopóki...

— Dopóki? — zapytał Osiecki, widząc, że gospodarz urwał nagle.

— Dopóki się nie zorientuję w nowym położeniu — odparł wymijająco. Przeszli do sali jadalnej, dużej, kosztownie i ze smakiem umeblowanej. Na środku jej stał mały, okrągły stół z dwoma nakryciami.

— Najlepsze świadectwo — rzekł Osiecki, wskazując na stół — że przyjęć w tym domu nie bywało.

— Jeszcze przed wielką wojną — rzekł Grzegorz — duży stół owinęliśmy słomą i wynieśli na górę.

Przez cały obiad prawie wyłącznie mówił Osiecki — o polityce, o stosunkach warszawskich, o różnicach między ludźmi dzisiejszymi a przedwojennymi. Twardowski słuchał z zainteresowaniem, od czasu do czasu wtrącając krótkie, lakoniczne zdanie.

Wypili kawę przy stole ze względu na pośpiech adwokata. Odprowadziwszy gościa do czekającego przed domem samochodu, Twardowski zatrzymał się w holu i stał, grzejąc się, przy kominku, gdy podszedł do niego Grzegorz.

— Przygotowałem pokój nieboszczyka pana. Ale gdyby pan nie chciał, jest gotowy pokój gościnny.

Twardowski zauważył, że służący, zostawszy z nim sam na sam, stracił uroczystą sztywność i przestał go tytułować „jaśnie panem”. Widocznie był to zwyczaj domu.

— Zamieszkam od razu w pokoju stryja — rzekł po krótkim zastanowieniu.

— Tak mi się zdawało — odrzekł służący. — Pewnie pan zmęczony i nie będzie teraz domu oglądał, może to lepiej jutro po dniu zrobić. Chciałbym tylko pokazać panu bibliotekę, gdzie nieboszczyk pan najwięcej przesiadywał i gdzie oddał Bogu ducha.

— Chodźmy.

Drzwi do biblioteki prowadziły prosto z holu. Była to wielka sala o trzech oknach, cała zrobiona z dębu, z dębowym, belkowanym pułapem. W środkowej ścianie mieścił się duży, marmurowy kominek, stary, widocznie z Włoch pochodzący, na którym także palił się suty ogień. Kilka obrazów i parę rzeźb dobrze świadczyło o znawstwie gospodarza. Poza tym ściany zajęte były przez półki, zastawione do pułapu książkami. W dwóch miejscach wprawione w nie były szafy. Dwie zbroje stały po obu stronach kominka. W jednym końcu sali bokiem do okna stało duże biurko, w drugim ogromna otomana, nakryta dywanem perskim. Miękki dywan smyrneński pokrywał podłogę całej sali. Umiejętne, nie rażące oświetlenie elektrycznym pająkiem, zawieszonym pośrodku, i lampami, umieszczonymi po bokach, dawało wrażenie wielkiej powagi, a jednocześnie wykwintnego smaku.

Grzegorz podprowadził Twardowskiego do otomany.

— Tu pan umarł — rzekł zdławionym, niemal łkającym głosem. Twardowski bystro nań spojrzał — w oczach siłacza znów łzy świeciły.

— Jak to było? — zapytał.

— We wtorek, koło trzeciej po południu pan zadzwonił na mnie. Siedział w fotelu przed kominkiem, kazał sobie trochę wcześniej przynieść lekarstwo, którego stale zażywał. Gdy wróciłem z lekarstwem, za dwie, najwyżej trzy minuty — leżał na otomanie. Podszedłem do niego — już nie żył...

Po dłuższym milczeniu dodał:

— Rano tego dnia był ksiądz proboszcz. Pan się wyspowiadał, przyjął święte Sakramenty. Widać spodziewał się śmierci.

—Powiadasz, że stryj zwykle przebywał tu, w bibliotece. Cóż robił?

— Czytał książki. A najwięcej chodził. O tak, tutaj, z końca w koniec; z końca w koniec... Z parę mil dziennie chyba wychodził. Ostatnie dwa tygodnie dużo siedział i pisał.

— Co? — zapytał żywo Twardowski.

— Nie wiem. Coś dla pana... Bo gdy skończył, włożył to Wszystko w dużą kopertę, zapieczętował i powiedział: „Po mojej śmierci oddasz to panu Zbigniewowi”.

— Gdzież jest ta koperta?

— Nie ma jej. W wilię śmierci zastałem go, jak siedział przy kominku, koperta była rozdarta, a papiery jeden za drugim szły w ogień. Spojrzał na mnie i powiedział tylko te słowa: „Po co mu moje kłopoty, będzie miał dosyć własnych”.

Twardowski zaczął wielkimi krokami chodzić po pokoju. Co mógł zawierać ten rękopis stryja? Dlaczego go zniszczył? W szukaniu odpowiedzi na te pytania nie miał nawet od czego zacząć.

Myśli jego przerwał głos Grzegorza:

— Tak samiuteńko nieboszczyk pan chodził po pokoju. Twardowski uczuł potrzebę zostania sam na sam ze sobą.

— Ja tu posiedzę trochę — rzekł do służącego. — Zadzwonię przed pójściem spać.

— Czy mam przynieść herbatę?

Twardowski spojrzał na zegarek — było pół do dziewiątej.

— Koło dziesiątej — rzekł. — A gdzie Piorun?

— Zjadł kolację i hula teraz z psami po ogrodzie.

— To macie więcej psów?

— Jest wyżeł do polowania i cztery duże, bardzo złe psy do pilnowania domu w nocy. Chodzą z nocnym stróżem po ogrodzie.

Zauważywszy zdziwienie nowego pana, dodał:

— Okolica tu spokojna. Ale obawiamy się gości z dalszych stron.

Twardowski zaliczył sobie w myśli tę ostrożność do szeregu zagadek domu i zapytał tylko:

— To i Piorun pozostaje na noc w ogrodzie?

— O, nie! Dotychczas było tak, że koło dziewiątej wracał do domu i przychodził do pana do biblioteki. Potem szedł za panem na górę i nocował przy jego pokoju. Teraz, jak pan każe.

— Niech i teraz tak będzie.

Służący widocznie był zadowolony z tego zarządzenia. Wziął od pana kluczyki od waliz i polecenie przygotowania kąpieli.

Twardowski po jego wyjściu podszedł do okna, chcąc wyjrzeć na świat. Odsunąwszy wszakże firankę, stwierdził, że okna są zabezpieczone ciężkimi, żelaznymi okiennicami.

Pokręcił głową i usiadł w fotelu przed kominkiem.

Teraz, gdy został sam, zaczął zastanawiać się nad nowym położeniem, w którym się znalazł.

Siedzi obecnie w swoim własnym domu — to takie dziwne dla człowieka, który zawsze i wszędzie był gościem — i to nie w przypadkowo nabytym, ale w swej, rodzinnej siedzibie, w miejscu, gdzie ojciec jego spędził lata dziecięce, gdzie siedzieli jego dziadowie. A jednak nie ma wrażenia, że jest u siebie. Ten dom ma swoją duszę, nieznaną mu jeszcze, pełną zagadek. W jego atmosferze jest coś ciężkiego, przygniatającego. To dusza jego stryja, z którym nigdy nie czuł się blisko związanym. Przyszła mu myśl, żeby stąd jak najprędzej uciec, uwolnić się od ciężaru, który zaczyna go przytłaczać, wrócić do pracy, stanowiącej treść jego życia. Czuł wszakże, iż go tu coś zatrzymuje; czy związek z siedzibą rodzinną? Czy tajemnica stryja?... Jakie wyznanie, czy oskarżenie zawierał dokument, pisany przy tym oto biurku, a potem rzucony w ogień?... Jakie myśli dręczyły człowieka, który się zamknął w tym pokoju i, niby więzień w celi, godzinami całymi chodził tam i z powrotem między czterema ścianami?...

Rozleniwiające ciepło kominka zaczęło go usypiać. Myśli się mieszały, związek między nimi się zrywał, oczy zaczęły kleić...

Raz, dwa; trzy, cztery... Raz, dwa, trzy, cztery... Ktoś chodził po miękkim dywanie miarowymi krokami. Tam i z powrotem, tam i z powrotem. Twardowski, jeszcze w półśnie, słyszał te kroki. Raz, dwa, trzy, cztery... Czy słyszał? — Raczej czuł je w nerwach, w mózgu. Otworzył oczy — echo tych kroków jakby jeszcze się rozlegało, nie w pokoju, ale pod jego czaszką...

Światła w pokoju były pogaszone. Ogień na kominku dopalił się — tylko żarzące się jeszcze głownie rzucały blask czerwony na najbliższe przedmioty. Obejrzał się wkoło — nikogo w pokoju nie było. Bibliotekę zalegał półmrok, tylko na półkach złocone grzbiety książek słabo odbijały blask dogorywającego ogniska. Miał jednak niepokojące przeczucie, że nie jest sam...

U stóp swoich spostrzegł psa, który z nastawionymi uszami, jakby też zaniepokojony, patrzył w jego oczy. Rad, że ma towarzysza, Twardowski szepnął:

— Piorun!

Pies skoczył i z cichym piskiem zaczął się do niego łasić. W tej chwili wszedł Grzegorz, niosąc herbatę.

— Przyprowadziłem tu psa po dziewiątej, ale pan spał. Więc psa zostawiłem i przekręciłem światło. Pewnie panu Piorun nie przeszkadzał?

— Nie. Widzę, że dobrze wychowany, choć młody.

— Ma dopiero dwa lata. Ojciec jego zdechł parę miesięcy temu. Dobry był pies; choć stary i już niedołężny, gryzł się z młodym o służbę przy panu. Ale ten będzie jeszcze lepszy. Mojego uczenia — dodał z dumą.

Twardowski wypił filiżankę herbaty i dźwignął się z fotelu. — Czas iść spać — rzekł.

Grzegorz go poprowadził przez sień, jak hol po polsku nazywał, po schodach na górę.

Weszli do pokoju, wyglądającego na gabinet do pracy, z biurkiem i szafami do papierów. Przy jednej z nich stała oszklona szafa, w której zobaczył kilka dubeltówek i sztucerów w towarzystwie przyborów do polowania.

— Pan się kochał w broni — objaśniał Grzegorz, widząc, że zawartość szafy zwróciła uwagę nowego dziedzica. — W tym pokoju pan zwykle siadywał rano i tu jadał pierwsze śniadanie.

Szerokie, otwarte drzwi prowadziły do następnego ciemnego pokoju, Grzegorz podszedł do drzwi, odkręcił światło, i wówczas Twardowski zobaczył obszerną sypialnię z dużym francuskim łóżkiem, przygotowanym dla niego.

Weszli do niej; pies im już nie towarzyszył. Twardowski obejrzał się i zobaczył Pioruna w pokoju, który opuścili, leżącego na małym dywaniku, naprzeciw drzwi sypialni.

— On już zajął swoje miejsce — rzekł służący. — Tu śpi całą noc i pilnuje pana przez drzwi otwarte. Do sypialni nie wejdzie, chyba że pan zawoła, albo że usłyszy coś podejrzanego. Wtedy podejdzie do łóżka, weźmie pana delikatnie za rękę i dotąd będzie ręką ruszał, dopóki pana nie obudzi.

Twardowski pomyślał sobie, że to jeszcze jedna oryginalność tego niezwykłego domu.

Za sypialnią była garderoba, z niej wejście po jednej stronie do łazienki, z drugiej do pokoju dla służącego, który sypiał na górze. Grzegorz objaśniał:

— Dawniej ja tu sypiałem. Ale od czasu, jak się ożeniłem, nocuję w swoim mieszkaniu na dole, a tu sypia młodszy służący, Antoni. Pewny i sprytny chłopak.

Gdy wrócili, Grzegorz pokazał mu przy łóżku dwa dzwonki, jeden na niego, drugi na Antoniego. Nacisnął na ostatni i za chwilę zjawił się dwudziestokilkuletni chłopak, silnie zbudowany, z jasnym, prawie wesołym spojrzeniem.

Przedstawił go panu jako służącego osobistego od garderoby, sam zaś, zapytawszy, czy pan od niego jeszcze czego nie potrzebuje, powiedział dobranoc i wyszedł.

W pół godziny potem Zbigniew Twardowski, zmęczony długą podróżą, i pogrzebem, spał już mocnym snem w łóżku stryja, w swoim obecnym domu.