Dekadentyzm - Teodor Jeske-Choiński

Książki Domu Wydawniczego "Ostoja" » Varia

Cena:35.00

rok wydania 2020 (pierwsze wydanie ukazało się w roku 1905)
format A5
str. 226
Wydawca: Dom Wydawniczy ''Ostoja''
ISBN  978-83-65102-15-7

 

Teodor Józef Fryderyk Jeske-Choiński — intelektualista, pisarz i historyk, publicysta konserwatywny, krytyk teatralny i literacki urodził się 27 lutego 1854 r. w Pleszewie (Wielkopolska). Uczęszczał do gimnazjów klasycznych w Śremie i Poznaniu. Studia inżynierskie odbywał na politechnice we Wrocławiu, filozoficzne na uniwersytecie w Pradze, a literaturoznawcze w Wiedniu.

Po studiach zamieszkał w Warszawie, gdzie przez krótki okres współpracował ze środowiskiem pozytywistów. W tym czasie zamieszczał artykuły m.in. w „Przeglądzie Tygodniowym”, „Ateneum” i „Nowinach”. Na początku lat osiemdziesiątych XIX wieku dokonał wyraźnego zwrotu w poglądach, stając się czołowym publicystą obozu młodych konserwatystów. Pisał w takich gazetach, jak „Niwa”, „Słowo”, „Wiek”, „Rola”. W 1889 r. zamieszkał w Paryżu, pisując stamtąd artykuły do warszawskiego pisma „Wędrowiec”. W 1910 r. przeprowadził się do Lwowa i tam do 1914 r. redagował „Kronikę Powszechną”, a także był redaktorem serii wydawniczej „Biblioteki Dzieł Wyborowych” przybliżającej polskiemu czytelnikowi dorobek literatury światowej. W latach 1914-1915 przebywał w Wiedniu, po czym powrócił do Warszawy. Zmarł w Warszawie 14 kwietnia 1920 r.

Teodor Jeske-Choiński jest autorem około trzydziestu powieści, dramatów i nowel o tematyce historycznej i współczesnej. W swoich dziełach zwracał uwagę na więzi łączące starożytną cywilizację antyczną z cywilizacją chrześcijańską, natomiast przemiany w życiu społecznym i kulturalnym XIX i XX wiecznej Europy porównywał do czasów upadku starożytnego Imperium Rzymskiego.

W poglądach politycznych był konserwatystą, którego światopogląd ewoluował ku nacjonalizmowi, pozostając w wyraźnej opozycji do dominującej wówczas opcji konserwatywno-ugodowej. Jak sam napisał po latach, jego program był tożsamy z tym, który prezentowała prawica narodowo-demokratyczna.

Był jednym z pierwszych polskich intelektualistów, którzy zwrócili uwagę na problematykę żydowską. Podejmował tę tematykę w książkach: Poznaj Żyda (1912), Historia Żydów w Polsce (1919) i in. Jego stosunek do Żydów był zdecydowanie niechętny, wyrażający się w przekonaniu o konieczności obrony cywilizacji chrześcijańskiej przed rozkładową działalnością społeczności żydowskiej.  

W 1951 r. wszystkie jego utwory zostały wycofane z polskich bibliotek oraz objęte cenzurą.

Teodor Jeske-Choiński pozostaje nadal pisarzem w Polsce niemal zapomnianym.

 

Spis treści

I. Dekadentyzm rzymski
II. Dekadentyzm nowoczesny
III. Dekadentyzm w literaturze francuskiej — Karol Baudelaire
IV. Paweł Verlaine — Maurycy Rolliant — Jan Richepin
V. Dekadenci — symboliści francuscy
VI.  
Maurycy Maeterlinck
VII. Dekadentyzm w powieści francuskiej
VIII. Dekadentyzm w filozofii
IX. Dekadentyzm polski — Stanisław Przybyszewski

 

 

Rozdział I
Dekadentyzm rzymski
(początkowy fragment)

 

 Opowiada Liwiusz, że jeszcze na dworze Filipa Macedońskiego drwiono z „ubogiego Rzymu”.

Nie marmurowe pałace wykołysały „wilcze plemię”, które miało panować przez szereg wieków nad światem. W lepiankach, krytych gontami lub słomą, rodzili się i chowali pierwsi bohaterowie i prawodawcy Romy, jej wielkości twórcy — jej królowie i konsulowie.

 Ale już Owidiusz cieszy się, że mu los pozwolił żyć w Rzymie „złotym, cywilizowanym, oświeconym”.

 Złotym, cywilizowanym, oświeconym był w istocie Rzym cezarów.

 Cudzoziemiec, spoglądający przy końcu pierwszego stulecia ery chrześcijańskiej z wyżyn Kapitolu w stronę forum miał przed sobą obraz, który przypominał sny poetów. Obok niego wznosiła się biała świątynia Jowisza, a przed nim lśniły, z prawej i lewej strony, domy bogów, pałace, sklepy, hale, bramy tryumfalne, posągi... Frygijski lub kararyjski marmur raził w dzień pogodny jego oczy jak słońce, nocą zaś oblany błękitnawym światłem księżyca, przenosił go w zaczarowane krainy legend.

A w tych świątyniach, pałacach i domach spoczywały skarby artystyczne i dziwy całego świata cywilizowanego. Co wydał geniusz plastyczny Grecji i Egiptu (posągi, obrazy, sfinksy, obeliski), co stworzyła przemyślność i pracowitość innych narodów, nad czym ludzkość cała potniała — wszystko to zabierali wodzowie rzymscy prawem zwycięstwa i wiedli przez góry i morza nad Tyber, by plonami cudzego trudu ozdobić miasto miast... „złotą, wieczną, świętą Romę” (aurea, aeterna, sacra).

 Gdzieś daleko, w lasach Germanii lub Galii, urodził się karzeł; w górach Hiszpanii przyszedł na świat olbrzym; jakiemuś Dakowi lub Sarmacie wylęgło się kurczę o dwóch łebkach, cielę o pięciu nóżkach, źrebię z podwójnym ogonkiem; w Recji wyrosło drzewo niezwykłej wysokości; na wodach Morza Północnego złowiono wieloryba, a nad brzegami Włoch południowych ogromnego raka. Karzeł, olbrzym, kurczę, cielę, źrebię, drzewo, wieloryb, rak itd., wszystkie potworności i dziwy „świata” szły do Rzymu jako dar dla cezara, który je publicznie ku zabawie motłochu wystawiał, a następnie oddawał na schowanie świątyniom.

 Jak obecnie, był Rzym i wówczas jednym wielkim muzeum.

 Był i środowiskiem wszystkich ludów znanych cywilizacji starożytnej. Ciągnęły do niego świetne poselstwa „barbarzyńskich” królów, śpieszyli uczeni greccy i egipscy, turyści, kupcy, spekulanci, karierowicze, awanturnicy — znudzeni, szukający rozrywki — chciwi, goniący za złotem, sławą i władzą. Na polu marsowym, w lasku bulońskim Rzymu cezarów, spotykały się w porze poobiedniej najrozmaitsze rasy i narodowości, od jasnowłosego Germanina począwszy, aż do czarnego mieszkańca lasów afrykańskich.

 Bo gdzież było łatwiej o wiedzę, o rozkosz życia, o złoto i znaczenie?

 Uczonych i artystów wabiły do Rzymu liczne biblioteki, zbiory i posady w domach możnych (nauczyciele, lektorzy, filozofowie nadworni). Sieć wybornych dróg, których resztki budzą jeszcze dziś podziw inżynierów, i znakomicie urządzona poczta, ułatwiały pogląd na najważniejsze wypadki chwili. Cokolwiek stało się gdzieś, choćby na krańcu imperium, o tym wiedziano w stolicy w kilka, w kilkanaście dni potem. Bezustannie pędzili kurierzy, po wszystkich traktach cesarstwa, niosąc Rzymowi, spragnionemu nowin, wiadomości osobliwe.

 Rozkoszników pociągał Rzym cezarów bogactwem uciech. Nie było nigdzie tyle pięknych i do wyuzdanej miłości chętnych kobiet, ile w stolicy świata, nigdzie takich kucharzy, aktorów-gladiatorów i woźniców cyrkowych, nigdzie w końcu takiego wyboru przedmiotów zbytkownych. Wszystko, co ówczesny świat posiadał lub wytwarzał najlepszego, płynęło bez przerwy nad Tyber. Hiszpania oddawała Romie najprzedniejszą wełnę, Chiny jedwab, Aleksandria płótno i szkła kolorowe, wyspy greckie wino, ostrygi, tancerki i filozofów, Sycylia i Afryka zioła lecznicze, Arabia wonie, Morze Czerwone ryby, Alpy sery, Ural szmaragdy, Atlas drzewo, Egipt lekarzy itd. Cały świat starożytny żył, myślał, pracował za cezarów, tylko dla Rzymu.

 Sybaryta i lubieżnik pierwszych wieków ery chrześcijańskiej nie potrzebował się trudzić wyszukiwaniem środków służących do podrażnienia stępionych zmysłów: miał je wszystkie pod ręką.

 Dla próżniaków, karierowiczów i dowcipnisiów był Rzym cezarów rajem. Dziesiątki tysięcy „klientów” żywiły się okruchami ze stołów możnych. Za to, że ktoś składał codzienny poranny hołd jakiemuś bogaczowi i postępował w jego świcie obok lektyki, towarzysząc mu do senatu, na sądy i do świątyń płacono mu stałe wynagrodzenie lub dopuszczano go do biesiady.

 O najuboższych pamiętali cezarowie i godności swoje obejmujący dygnitarze. Dla nich to nadchodziło zboże z Egiptu, dla nich urządzano krwawe widowiska cyrkowe. Najnędzniejszy proletariusz stolicy bawił się lepiej od zamożnego mieszkańca prowincji.

 Kto nie chciał pracować lub kogo trawiła żądza szybkich dostatków, ten spieszył do Rzymu. Zręczne nogi, bystre oko i pewna ręka, giętkie członki, długie ucho, zuchwalstwo, bezczelność, podłość, nieuczciwość itp., dawniej wzgardzone „zdolności”, zdobywały pierścień rycerski, czasami purpurę senatorską, a prawie zawsze znaczną fortunę.

 Zwycięskim wodzom odmawiał Rzym cezarów zaszczytu tryumfu, uczonym i poetom skąpił chleba, na odwagę i cnotę obywatelską spoglądał z zawiścią, ale aktorom, wirtuozom, linoskoczkom, denuncjantom i zbirom przeróżnym rzucał miliony sestercji, oklaski, wieńce, godności nawet.

 Więc płynęły do owej „złotej, wiecznej, świętej Romy”, korzystającej z pracy setek pokoleń i narodów, wszelkie szumowiny ówczesnego „świata”, a „złota, wieczna, święta Roma”, tak rozległa i wysoka, iż jej najdalszy wzrok nie mógł ogarnąć, miała dla każdego przybysza kącik mniej lub więcej wygodny. Kto nie znalazł miejsca w pałacach, w gmachach rządowych lub kamienicach prywatnych, budowanych przez spekulantów na 70 stóp w górę, ten przytulał się gdzieś na przedmieściach, opierających się z jednej strony o góry albańskie, z drugie o morze.

 Tak szeroko rozsiadł się Rzym cezarów, iż trudno było orzec, gdzie się właściwie zaczynał, a gdzie kończył. Posuwając się coraz dalej w Kampanię, przygarniał do siebie miasteczka i sioła, wille i osady, łącząc olbrzymią masę zabudowań, ogrodów i placów w jedną nieprzejrzaną całość.

 Co ostatni konsulowie rzeczypospolitej rozpoczęli, tego dokonali monarchowie. Nawet najgorsi spomiędzy nich, nawet taki Kaligula, Neron i Domicjan, stroili stolicę ludu rzymskiego, wierząc, iż Rzym zostanie panem świata do końca istnienia rodu ludzkiego.

 Ale w tym bujnym, świetnym kwiecie, budzącym podziw zazdrość cudzoziemców, pracował już robak zniszczenia. Nie widzieli go cezarowie, olśnieni blaskiem wielkości własnej i cesarstwa, nie przeczuwał go przeciętny obywatel rzymski, szczęśliwy, że do jego stóp kładły się posłusznie Europa, Azja i Afryka. Jego robotę tajemną dostrzegały od czasu do czasu tylko dusze niepospolite, nie tracąc przytomności wśród błyskotliwego otoczenia.

 Skarżył się już Horacjusz na zanik dawnych cnót rzymskich, chociaż wszechświatowa potęga Romy utrwaliła się dopiero za jego czasów. „Przed bogami się korząc, panowałaś — wołał wykwintny poeta, nieskory do moralizowania. — Z tego źródła wytrysnął twój początek, z niego też wyjdzie twój koniec...”. „Bogaty w nieprawości, skaził nasz czas najpierw małżeństwo, dom, rodzinę...”.

 W nadmiernym egoizmie, w chciwości władzy i używania widział Tacyt przyczyny upadku obyczajów i cnót obywatelskich. Stara i z dawien dawna człowiekowi przyrodzona żądza panowania — uczył — przebudziła się z chwilą, gdy państwo poczuło swoją potęgę. Bo dopóki własność nie przekraczała granic umiarkowanych, dopóty zgadzano się chętnie na równość. Ale gdy po zwyciężeniu świata i po zniszczeniu współzawodniczących z sobą miast i królów runęły wszystkie przeszkody powstrzymujące zachcianki indywidualne, wówczas zaczęły to się... itd.

 Bliższym prawdy od historyka, chociaż o nią zaledwie potrącił, był poeta, gdy wyrzucał współczesnym sponiewieranie bogów, na co bowiem Tacyt wskazywał jako na przyczynę, jest wszędzie i zawsze dopiero skutkiem.

 Dowiódł uczony francuski, Fustel de Coulanges, że twórczynią zwyczajów i obyczajów, wyobrażeń i ideałów Grecji i Rzymu, była religia przyniesiona do Europy znad Gangesu, z prastarej kołyski plemion aryjskich.

 Ta religia pierwotna, która uformowała duszę narodów, zwanych klasycznymi, nie miała zrazu nic wspólnego z późniejszą. Była ona prosta, bez dekoracji i przystawek poezji.

 Człowiek nie umiera ze śmiercią — wierzyli Grecy i Rzymianie tak samo jak ich przodkowie indyjscy. — Gaśnie on, ale tylko dla życia na ziemi, aby wieść byt nieskończony pod jej powierzchnią.

 Kult umarłych stanowił zrazu całą religię Greków i Rzymian. Człowiek, wracający do ziemi, stawał się istotą wyższą, geniuszem rodu, czymś boskim, co posiadało moc szkodzenia lub pomagania żyjącym. Gdy potomek pamiętał o przodku szczerze i ze czcią, wówczas miał prawo odwoływać się do jego opieki.

 Zmysłowym wyobrażeniem, symbolem bóstwa, które czuwało nad zagrodą, rodziną, osadą, miastem, państwem w końcu, było ognisko (znicz) rasy aryjskiej. W każdym domu greckim lub rzymskim znajdował się ołtarz, a na nim płonął wieczny ogień, od którego podtrzymania zależało szczęście zagrody, rodziny, miasta. Stąd owe wielkie znaczenie Westy — wszechogniska ludu rzymskiego. Obrażał ducha opiekuńczego państwa, kto lekceważył święty płomień.

 Z ogniska wykwitły wszystkie cnoty Rzymu. Bo ten święty ogień nie znosił serc, sumień i rąk nieczystych. Kto się do niego zbliżał, powinien był być czystym w rozumieniu fizycznym i moralnym. Złodziejom, mordercom, kłamcom, krzywoprzysiężcom, wiarołomnym mężom i żonom, słowem wszelkim niegodnym, jakimś występkiem splamionym członkom domu, nie wolno było stawać przed ogniskiem.

 Wyobrażeniu bóstwa należał się kult i kapłan. Tym kapłanem ogniska był zawsze jego główny przedstawiciel, naczelnik domu. On podsycał płomień, składał mu ofiary, modlił się do niego i dbał o jego, czyli o całego rodu czystość. Jako pośrednik między żyjącymi a zmarłymi, posiadał ojciec rodziny wysokie przywileje: sądził i rozkazywał samowładnie.

 I tak było święte ognisko (religia) nie tylko źródłem cnót pierwotnego Rzymu, ale także twórcą jego praw, zwyczajów i obyczajów. Wiadomo, że królowie i konsulowie odwoływali się zawsze przed każdą czynnością publiczną do pomocy bogów. Ani wyborów, ani wojny, ani żadnej innej sprawy donioślejszego znaczenia nie zaczynali bez ofiar, modłów i radzenia się wróżbitów. Religia towarzyszyła Rzymianinowi od kołyski aż do grobu. Usunęła ją na plan drugi dopiero filozofia.

 Zabrawszy się do krytyki starodawnych wierzeń i podań aryjskich, filozofia nie spoczęła dopóty, dopóki nie rozerwała całego gmachu przeszłości. A gdy zburzyła, co lat tysiące dźwigały, wówczas zaczęła zwyczajem swoim błądzić po manowcach różnych hipotez, aż zawinęła do odwiecznego portu wszelkiej negacji, do płaskiego materializmu.

 Proces ten odbywał się w Grecji wolno. Ale w Rzymie, który wziął z Aten gotowy plon wieków, przyszedł tak nagle, iż sceptycyzm religijny nastąpił bezpośrednio po wierze.

 Gdy Rzym, załatwiwszy się z robotą dziejową na zewnątrz, zaczął się wewnątrz u siebie wygodniej urządzać i pragnąc się zrównać z narodami wytworniejszymi, zabrał się do nauki i sztuki, do księgi i lutni, wówczas wydawał z siebie gasnący geniusz Grecji już tylko zgrzyty chrapliwe: filozofię materialistyczną, rozgadaną nad miarę sofistykę, wyuzdaną komedię, zmysłową na wskroś poezję i lubieżną powieść.

 A właśnie te zgrzyty chrapliwe chwytała nieprzygotowana naukowo, nieurobiona, więc zdrowego krytycyzmu pozbawiona Roma, i struła się nimi od razu. Cywilizacja znikczemniałej Grecji nie przyniosła twórcom wszechświatowego państwa szczęścia. Kształcąc ich umysłowo, zniweczyła w krótkim czasie ich dawną dzielność męską i siłę etyczną. W chwili, kiedy Rzym zaczął brać udział w pracy umysłowej ludzkości — na lat kilkadziesiąt przed narodzeniem Chrystusa — kiedy zaczął myśleć i śpiewać, był od razu bez przejścia, płytkim materialistą i zdawkowym ateuszem.

 Co mówi Lukrecjusz w swoim poemacie dydaktycznym (De rerum natura) przeciw religii, powtarzali aż do znużenia wszyscy niezawiśli myśliciele bieżącego stulecia. „Nikczemnie przedstawiało się życie ludzkie — mówi poeta rzymski — dopóki marniało pod obuchem religii. Ona to, wysuwając głowę z krain niebieskich, spoglądała na śmiertelników wzrokiem straszliwym”. „Ale — cieszy się Lukrecjusz — w Grecji powstał mąż (ma być Epikur), który ośmielił się podnieść oko do religii i wystąpić przeciwko niej. Nie powstrzymały go miejsca poświęcone, błyskawice i pioruny. Wszystkie te przeszkody zachęciły raczej jego siły duchowe do złamania oków, w których natura dotąd jęczy”... „I tak padła religia pod jego stopami”.

 Religia Grecji i Rzymu padła rzeczywiście pod stopami filozofii, nie tylko ta, którą praojcowie ludów „klasycznych” przynieśli z sobą z Indii, ale ta, którą sobie ich potomkowie później dotworzyli. Rzym cezarów nie modlił się już do ognisk domowych, nie wierzył w życie pozagrobowe, a z bogów Olimpu, chociaż im złociste stawiał świątynie, drwił dowcipnie.

 „Wszystkich spotyka z ostatnią godziną to samo — uczył stary Pliniusz — czym byli przed pierwszą — (ma być nicość). Jak przed urodzeniem, nie posiada człowiek i po śmierci czucia i świadomości. Próżność tylko ludzka przedłuża istnienie w przyszłość i wynajduje kłamane życie pozagrobowe, wyposażając duszę to nieśmiertelnością, to zdolnością przeobrażania, i mianując bogami tych, którzy nawet ludźmi być przestali. Jakby się nasz oddech różnił czymkolwiek od oddechu reszty stworzeń, albo jak gdyby nie było w naturze tylu innych, dłużej od nas trwających rzeczy, którym mimo to nie przypisuje nikt nieśmiertelności”... „Są to bajki dla dzieci i wytwory mózgów śmiertelnych, którym się umrzeć nie chce!”.

 I Kwintylian, i Tacyt, i wielu innych, chociaż nie przeczyli z taką namiętnością jak stary Pliniusz, nie wierzyli w życie pozagrobowe. W pierwszym stuleciu po Chrystusie bronił nieśmiertelności człowieka, z mężów wybitniejszych w Rzymie prawie jedyny, Seneka, bliższy platonizmowi niż stoicyzmowi, do którego się przyznawał.

 Ale i on, tak samo jak Cycero, inny zwolennik Platona, lekceważył podania religijne. „Nie ma już ludzi tak dziecinnych — twierdził Seneka — którzy by się obawiali Cerbera, ciemności i duchów”. Nawet stare baby — mniemał Cyceron — nie lękają się bladego, ciemnościami owianego królestwa śmierci”.

 Tego samego zdania był Juwenalis.

 W Rzymie cezarów znajdowali się tak zajadli materialiści, iż starali się o to, żeby ludzie wiedzieli nawet po ich śmierci o przekonaniach, jakie im w życiu przyświecały. Uczony niemiecki, Ludwik Friedländer, znakomity znawca obyczajów rzymskich, przytacza za Orellim kilka ciekawych napisów nagrobkowych9: „Żyłem i nie wierzyłem w nic poza grobem” — kazał sobie ktoś wyryć na pomniku. „Nie byłem i stałem się; byłem i przestałem istnieć; to tylko jest prawdą. Kto twierdzi inaczej, ten kłamie, bo nie będę już nigdy istniał” — uczył inny. „Nie istniałem, a teraz istnieję; przestanę kiedyś istnieć, co mnie wcale nie martwi” — pocieszał się trzeci. Ktoś czwarty drwił tak samo: „Byłem kiedyś, a teraz mnie nie ma. Ponieważ nic o tym nie wiem, przeto mnie to nic nie obchodzi”. Wyzwoleniec Acernus Notus usiłował być dowcipnym nawet na własnym nagrobku: „Nie obawiam się już głodu, podagry — żartował — nie potrzebuję płacić komornego, bo zajmuję obecnie bezpłatną, wieczystą kwaterę”.

 Nie ulega wątpliwości, iż religia zaczęła tracić w Rzymie kredyt już przed narodzeniem Chrystusa, ale mylili się Cycero, Seneka, Juwenalis i inni, twierdząc, że nawet stare baby nie obawiały się za ich czasów Cerbera i królestwa ciemności. Niedowiarstwo ogarniało w świecie starożytnym, jak wszędzie i zawsze, tylko tzw. inteligencję, a i w tych warstwach znów, jak wszędzie i zawsze nie opętało wszystkich. Tylko jednostki wykształcone filozoficznie odsunęły się zrazu od podań praojców; takich zaś posiada każde społeczeństwo ilość ograniczoną. Za inteligencją wytworną poszedł oczywiście wkrótce legion dyletantów, owych mędrców pół-uczonych, powtarzających bezmyślnie teorie modne w danej chwili, wszakże i ten zastęp nie stanowił jeszcze narodu.

 W wielkiej masie ludów Italii nigdy nie wygasła wiara w życie pozagrobowe i w rządy bogów, czego dowodem historycy (Tacyt, Swetoniusz) i mnóstwo nagrobków wyrażających zdania wręcz przeciwne tym, które Friedländer za Orellim powtórzył. Po wsiach, osadach, w mniejszych miastach Włoch i w dalszych prowincjach cesarstwa modlono się, składano bogom ofiary, radzono się wróżbitów, utrzymywano święte ogniska domowe jak za dobrych czasów królestwa i rzeczypospolitej. Skądże by Rzym brał swoje legiony niezwyciężone, a chrześcijaństwo swoich męczenników, gdyby wszyscy tak wierzyli jak Lukrecjusz i Pliniusz? Sceptycyzm drwi ze sławy wojennej, wszelki zaś fanatyzm nazywa głupotą.

 Religia przestała być hamulcem moralnym tylko dla pewnej liczby warstwy oświeconej. Liczba ta rosła z każdym pokoleniem, ale nawet za czasów Antoninów, w epoce par excellence filozoficznej, nie obejmowała całej inteligencji, czego świadectwem wyznawcy Chrystusowi, pochodzący ze sfer zamożnych.

 Jak wszędzie, będzie prawdą i dla Rzymu za cezarów, że sceptycyzm religijny dotknął głównie stolicę państwa, w niej zaś znów przede wszystkim warstwy oświecone, czyli te, które robią historię polityczną, społeczną i umysłową narodów.

 Wszelka negacja ma to do siebie, że sąsiaduje bardzo blisko z bluźnierstwem. Gdy sceptycyzm religijny dojrzał, wówczas wydał takiego Lucjana, któremu Heine, Baudelaire i Richepin mogą pozazdrościć zjadliwości i wyuzdanego języka.

 — O, Jowiszu — „modli się” Tymon u Lucjana — opiekunie przyjaźni, towarzyskości i szczęścia domowego, tarczo cudzoziemców, mścicielu krzywoprzysięstwa, zbieraczu chmur, władco gromów, błyskawic, albo jak cię tam inaczej nazywają zwariowani poeci, zwłaszcza gdy im braknie rymu! Gdzież podziały się twoje błyskawice i pioruny? Widocznie są wszystkie te rupiecie, pominąwszy szum głośnych słów, drwinami i czczym dymem poetyckim. Twój tyle opiewany, daleko sięgający, zawsze gotowy pocisk płomienny, zgasł i wystygł i nie zawiera już w sobie ani jednej iskry gniewu przeciw występnym.

 Łotr, zabierający się do krzywoprzysięstwa, przeraziłby się więcej wczoraj płonącej świecy niż twojego wszechpotężnego ognia. Zdaje się, iż narzucasz na nikczemników zamiast piorunu łuczywo, którego ognia i dymu oni się wcale nie obawiają. Najgorszym, co by ich mogło spotkać, gdybyś nie chybił, byłby obsypujący ich popiół. Możnaż się w takich warunkach dziwić, że Salomoneus ośmielił się grzmieć jak ty?...11. Bo dlaczegóż nie miał sobie pozwolić na taką zabawkę, kiedy ty śpisz tak mocno, jak gdybyś zażył na sen, i nie masz już uszu na krzywoprzysięstwa ani oczu na inne zbrodnie ludzi. Nie można inaczej, jak wierzyć, że twoje oczy i uszy straciły siłę na starość.

 — W młodości twojej nie było bezpiecznie zasłużyć na twój gniew. Zapalałeś się wówczas szybko i gniewałeś się straszliwie... Ale teraz nie boi się ciebie nikt... Ludzie płacą ci za twoją ospałą bezczynność tak, jak na to zasługujesz. Bo któż składa ci dziś ofiary lub znosi wieńce? Dzieje się to tylko podczas igrzysk olimpijskich dla zwyczaju. Tak zniedołężniałeś, iż nawet siebie samego obronić nie potrafisz. Znaleźli się przecież zuchwalcy, którzy targnęli się w Olimpii na twoją własną osobę, a ty, który każesz się nazywać wysokogrzmiącym, nie obudziłeś nawet psów i nie zwołałeś sąsiadów, aby się zbiegli i pochwycili rabusiów. Mimo dziesięciołokciowej błyskawicy, którą trzymasz w ręku, pozwoliłeś na to, że złodzieje ogolili ci złote loki. Kiedyż się nareszcie przebudzisz, mój ty bohaterze, aby zrobić porządek na ziemi... itd.

 Ten sam Lucjan jest autorem słynnych „Rozmów bogów”, zachwycających wszystkich dowcipnisiów „oświeconych” począwszy od encyklopedystów francuskich i ich wielbicieli niemieckich, skończywszy na współczesnych dekadentach. Owe „Gawędy” są w istocie arcydziełami w swoim rodzaju, ostatnim wyrazem sceptycyzmu religijnego starożytnych.

 Siedzą sobie Eskulap i Herkules na Olimpie, przy stole bogów i prowadzą następujący dyskurs, gromieni przez Jowisza.

 Jowisz. Przestańcie nareszcie z tymi kłótniami. Spieracie się, jak gdybyście byli ludźmi. To nie przystoi na bogów, najmniej zaś przy stole.

 Herkules. Więc ty chcesz, Jowiszu, aby ten truciciel siedział przede mną?

 Eskulap. Tak być powinno, jestem bowiem mężem godniejszym od niego.

 Herkules. Patrzcie go, tego zarozumiałego chłystka. Chyba dlatego, że cię Jowisz poraził na śmierć za to, że wykonywałeś praktyki niedozwolone. Tylko z litości umieszczono cię między nieśmiertelnymi.

 Eskulap. Jak widzę, Herkulesie, zapomniałeś już, żeś i ty zginął od ognia, bo mi moją śmierć gorącą przypominasz.

 Herkules. Zachodzi różnica między życiem moim a twoim. Jestem rzeczywistym synem Jowisza, a życie moje było ciągłą walką z wrogami ludzkości. Oczyściłem ziemię z potworów, przeze mnie pokonanych, i z gwałtowników, przeze mnie ukaranych. A ty co? Ty handlowałeś korzonkami i maściami. Całą twoją zasługą jest, że umiałeś podawać chorym lekarstwa, nikt jednak o tym nie wie, iż byś dokonał kiedykolwiek jakiego czynu męskiego.

 Eskulap. Masz rację. Czynu męskiego nie dokonałem, lecząc cię z ran, kiedyś przybył niedawno do nieba, na pół upieczony, strawiony zarówno przez truciznę Dejaniry, jak przez ogień. Zresztą, jeżeli nie zrobiłem nic wielkiego, to nie byłem przynajmniej na ziemi fagasem jak ty, nie prządłem wełny w Lidii, nie nosiłem purpurowej babskiej spódnicy i nie brałem po gębie złotym pantoflem Omfalii. I nie zamordowałem także w napadzie szaleństwa żony i dzieci.

 Herkules. Jeśli nie przestaniesz pyskować, to przekonam cię na miejscu, że ci twoja nieśmiertelność niewiele pomoże. Stul gębę albo wezmę cię za kołnierz i cisnę z nieba, iż ci rozbitego czerepu nawet Paeon nie zlepi i nie połata.

 Jowisz. Zakończcie ten spór, ostrzegam po raz ostatni, i nie psujcie towarzystwu zabawy, bo pójdziecie precz od stołu. Zresztą, Herkulesie, rozważ, że się Eskulapowi należy miejsce przed tobą już chociażby dla samego wieku. Wszakże umarł przed tobą.

 Z niepospolitym talentem wydrwił Lucjan całą mitologię grecko-rzymską, pastwiąc się głównie nad Jowiszem, znanym bałamutem Olimpu. Niektóre z jego „Rozmów” przewyższają zjadliwością i dowcipem najlepsze trawestacje bieżącego stulecia.

 Gdy się w jakimś społeczeństwie znajdzie pisarz, który może sobie pozwolić na żarty tak bezbożne, znaczy to, że religia urzędowa poszła u warstw oświeconych w poniewierkę i przestała być groźną dla bluźnierców. Jeszcze za panowania Augusta, chociaż się już wówczas bawiono po cichu kosztem Olimpu, posiadali kapłani dosyć siły do poskromienia publicznych gorszycieli. Ale Lucjan (ur. 130 r. po Chr.) żył pod „filozoficznym” berłem Antoninów, którzy wierzyli tak samo jak on. Cyniczny Grek wygłosił, na co się żaden z obywateli rzymskich nie odważył, Rzymianin bowiem był zanadto trzeźwy i praktyczny, aby nie rozumiał szkodliwości wyuzdanego sceptycyzmu religijnego. Nawet niewierni spomiędzy synów Romy nie zalecali tłumom bezbożności. Czynili to głównie Grecy, odgrywający w pierwszych wiekach po Chrystusie w filozofii i w literaturze tę samą rolę, jaką obecnie Francuzi na siebie wzięli.

 Jak wszędzie, tak i w Rzymie bluźnierczy ateizm był w połączeniu z materializmem pierwszym rysem znamiennym rozkładu istniejącej przez szereg wieków cywilizacji (dekadentyzmu). Z niego, z zatrutego źródła, wypłynęły kolejno wszystkie męty upadającej Romy, chorej już wówczas śmiertelnie, kiedy się podbitym ludom najzdrowszą, najświetniejszą wydawała. Bo religia, jako mistrzyni obowiązku i obyczajowości, stoi na straży dobra powszechnego, broni czystości ogniska rodzinnego i odbiera człowiekowi wrodzony mu strach przed śmiercią, przed zniszczeniem. Tylko bardzo mała liczba wybrańców odnosi podobne korzyści ze studium filozofii.

 Pierwszym owocem sceptycyzmu religijnego bywa zawsze wygórowany indywidualizm, czyli uwolniony z pęt sumienia i obowiązku rozkiełznany egoizm ludzki. Z chwilą bowiem, gdy człowiek przestaje wierzyć w powagę Boską, upada dla niego wszelka powaga w ogóle. Bezbożnik korzy się tylko przed siłą brutalną. Daremnie przelał Brutus, jak wykazała najbliższa przyszłość, krew Cezara, sfery bowiem rządzące Rzymu, patrycjusze i możni plebejusze, utraciwszy podstawę swojej dawnej dzielności, poczucie obowiązku, czystość obyczajów i karność obywatelską, nie byli już zdolni do rządów gromadnych.

 Egoizm, trzymany w karbach przez prawodawstwo, wykwitłe z odwiecznych tradycji rasy aryjskiej, wybuchnął z siłą długo powstrzymywanego potoku, gdy padły przed krytycyzmem filozoficznym i pod działaniem czasu tamy religii królów rzymskich. Wojny domowe, zamykające rzeczpospolitą, byłyby pracę wieków obróciły w niwecz, gdyby cezaryzm nie był ukrócił grzesznego indywidualizmu klas rządzących.

 Z upadku religii (w rozumieniu nauczycielki etycznej) wynika w dalszym ciągu skażenie obyczajów. Przeciętny inteligentnik pragnie użyć życia, gdy przestał wierzyć w świat pozagrobowy. Jest to naturalny skutek materialistycznego poglądu na świat. Sixte’ów Bourgeta, abstrakcji wcielonych w beznamiętną skórę zasuszonych maniaków naukowych, oderwanych od życia, którego nie rozumieją, wydaje każda chwila dziejowa niewielu.

 Oprócz wymienionych wyżej sentencji nagrobkowych, zebrał Ludwik Friedländer jeszcze inne ciekawe napisy. „Który to czytasz, bracie — napominał jakiś jowialny materialista rzymski spoza grobu — używaj życia, po śmierci bowiem nie ma już ani żartu, ani śmiechu, ani żadnej innej radości”. Któryś drugi ostrzegał: „Nie byłem niczym, nie jestem niczym. A ty, który żyjesz, jedz, pij, baw się i przychodź do mnie”.

 Tak samo uczyli poeci. „Żyjmy i używajmy, Lesbio — śpiewał Katull — i nie troszczmy się o to, co o nas zrzędzący powiedzą starcy, bo gadaniny ich nie są warte miedzianego szeląga. Słońce wschodzi i słońce zachodzi, ale my, gdy nasz dzień zgaśnie, zaśniemy snem nieprzebudzonym. Dlatego daj mi tysiąc i jeszcze sto pocałunków i znów tysiąc i jeszcze sto... itd.”.

 Śmierć straszy prawie wszystkich poetów Rzymu. Mają do niej żal Owidiusz i Horacjusz, Katullus i Propercjusz. Używać radzą śmielsi, szczersi, dopóki siły starczą. „W odach Horacjusza, zachwalających umiarkowanie i obojętność, czuć obłudę, robotę.

 I należałoby się dziwić materialistom, gdyby wierzyli inaczej. Życie, które się kończy z chwilą zgonu, należy dobrze wyzyskać. Jest to wniosek zupełnie naturalny.

 Wprawdzie usiłowali materialiści wszystkich czasów, greccy, rzymscy i współcześni dowieść, iż właśnie ich teorie czynią człowieka spokojniejszym i obojętniejszym na grozę śmierci, ale argumentacja ich przekonuje tylko tych, którzy nie potrzebują być przekonani. 

[...]